Pięć damskich zapachów dzięki którym...

… szarpałbym kobietę jak Jehowa klamkę…



W świecie damskich zapachów poruszam się jak Stevie Wonder w galerii sztuki współczesnej. Do niedawna mało mnie interesowało, czym aktualnie pachnie kobieta, byle by nie śmierdziała dusząco-kwieciście jak ruska przekupka w Sylwestra.
 W swoim egocentryzmie skupiałem się na męskich woniach. Owszem, nieraz czułem mniej lub bardziej przyjemne pierdki, ale nie na tyle przyjemne, żeby oszaleć i dostać parę lat za usiłowanie gwałtu.
Aż nadszedł dzień, który nadejść musiał.  Moja nozdrza, napełniły się woniami tak cudownymi, że dziś muszę się tym podzielić.


Zdaję sobie sprawę, że wymienione poniżej zapachy nie są jakimiś arcydziełami sztuki perfumeryjnej i mój wybór wśród wielu kobiet skwitowany zostanie olewawczym  „pfffff”, ale pocieszam się, że Japończycy rajcują się wąchaniem brudnych majtek, więc jakby mi lżej…
To było tytułem wstępu. Czas na konkrety.

Lanvin Eclat d`Arpege


Jako pierwszy potargał mi mosznę i dlatego od niego zaczynam.
Prawdziwy afrodyzjak. Eclat miota moimi żądzami na wszystkie strony. Zapach lekki, ale przez mój nos wyczuwalny pod wiatr z kilku wiorst.
Jest lekko kwiatowy, troszkę owocowy, ale potem żarty się kończą, bo do gry wchodzi cudne piżmo. A ja kocham piżmo. Całość działa na mnie jak.....ech... Aż mi się lędźwie bezwolnie kołyszą. Tak ta cholera na mnie działa…

Trussardi Delicate Rose


Jak nie znoszę róży w zapachach, tak ta, podana w Trussardim brzmi pięknie. Ona sobie jest i zalotnie puszcza do mnie oczko. W zasadzie gra główną rolę w tym "filmie", ale nie próbuje robić za mega gwiazdę. Jest naprawdę Delicate. Seksowny, a w zasadzie bardziej zalotny Trussardi  powoduje, że mogę go wąchać bez końca.
Subtelny i baaaaaardzo kobiecy. Cholernie udany zapach. No i flakon, który pięknie pasuje do całości. Jeden z najlepszych damskich zapachów, jakie ostatnio udało mi się poznać. Brawa na stojąco...

Narciso Rodriguez For Her


O mamo. Toż to cudo...
Okazało się, że kiedyś, gdzieś wąchałem Narciso dla pań, ale niespecjalnie mnie ujął. A tylko dlatego, że wąchałem wersję różową, EDP.
Spróbowałem czarnego Narciso w formie wody toaletowej i... zaliczyłem opad szczeny.
Sam używam męskiego Narciso i jego niespotykanego w innych zapachach bukietu mokrego betonu,  ziemniaków w piwnicy i fiołka. W damskiej wersji na samym początku czuć echa tego betonu, ale krótko.
Potem jest ciepło, elegancko, bardzo współcześnie, lecz wciąż lekko fiołkowo.
Wszystko razem powoduje, że „beton z fiołkiem” cały czas pozostaje zapachem uwodzicielskim i tak cholernie przytulnym, że aż chce się zasnąć na kobiecym parapecie/dekolcie dyskretnie zroszonym Narciso for her. Zwłaszcza wtedy, kiedy do gry wchodzi nad wyraz ponętne "Narcyzowe"  piżmo.
Całość zamknięto w niepowtarzalnym, a przy tym pięknym, typowym dla marki Rodrigueza flakonie, i choć kosztuje to niemało, zdecydowanie warto to mieć, rozsiewać przepiękne akordy, i doprowadzać facetów do szaleństwa...

Guerlain Shalimar Parfum Initial


O ile klasyczny Shalimar jedzie mi już śmiercią, ten robi na mnie naprawdę spore wrażenie.
W porównaniu z ciocią Shalimar młodziutka Initial jest bardzo współczesna. Nosi dżinsy, trampki i t-shirty, nie zatracając przy tym klasy Guerlain'a.
 Odbieram go jako coś cholernie eleganckiego i uwodzicielskiego, a kobietę pachnącą nim jak "nie dla psa kiełbasa". Po prostu klasowa woń i żadna biało-kozaczna niunia dresa raczej po niego nie sięgnie... Nie tylko, z powodu ceny.
Podsumowując – drogi i świetny, a to nie zawsze idzie w parze. Tym razem się udało i to bardzo…

Dolce&Gabbana Light Blue


O ile męską wersję Light Blue uważam za nieporozumienie, ta jest viagrą w płynie.
Niby kwiatowy niby słodki, ale przede wszystkim uwodzicielski. Trochę zdziwiłem się, czytając, że to zapach oklepany, bo mi zdarzyło się poczuć go w tłumie zaledwie parę razy.
Nie wdając się w meandry konstrukcji Light Blue, czuję wyłącznie pociągający mnie magnes. Może dlatego, że przypomina mi męskie Burberry The Beat, który bardzo lubię?
W każdym razie najwyraźniej trafia w mój zapachowy punkt "G", bo gdy poczuję go na przypadkowej kobiecie, aż chce mi się w nią wtulić. Nawet za cenę strzału z liścia i ewentualnego oskarżenia o czyn nierządny…


I to wszystko na dziś.
W następnym odcinku omówię moje preferencje dotyczące kształtów piersi i pośladków, oraz opowiem wam, jak w wieku trzynastu lat wraz z pewnym księdzem, w wilgotnej piwnicy zgłębialiśmy tajemnice naszej płci...
Żartowałem oczywiście. Jeszcze nie wiem, co będzie. Każdy dzień przynosi tak wiele tematów...


Pięć bezpiecznych, męskich zapachów

...po których twoja kobieta i koledzy z biura nie zwymiotują...



Kiedyś kupowanie zapachów było proste. W kiosku Ruch trafić można było „Warsa” lub „Brutala” i po problemie. W takiej sytuacji trudno było o indywidualizm, ale za komuny na bycie indywidualistą stać było tylko partyjnych sekretarzy i tych, którzy mieli rodzinę za zachodnią granicą.
Teraz półki w perfumeriach uginają się od setek flakonów, a co parę miesięcy dochodzą nowe, z coraz to bardziej wyrafinowaną nazwą i flakonem. Można się pogubić. Prawda?


Postaram się wam pomóc. Ponad dwadzieścia lat doświadczeń w testowaniu na ludziach (znajomych i nieznajomych) moich mniej lub bardziej udanych zakupów daje mi to prawo :)

Dlaczego akurat pięć zapachów? Nie wiem. Bo ręka ma pięć palców? Pięć, to moim zdaniem optymalna ilość flakonów, jaka powinna stać na półce. Jeden, to mimo wszystko troszkę za mało, a jeśli komuś pięć flakonów to za wiele, łatwo może wybrać sobie te dwa czy trzy z tych, które proponuję.
Są zapachy codzienne, wieczorowe, na lato, na zimę, no i zapach na randkę. Niełatwo znaleźć taki, który byłby mega uniwersalny. Poza tym jedno nawet przepiękne pachnidło szybko się znudzi.
Przy układaniu moich propozycji starałem się dobierać wody, które rzadko wywołają na „nosicielu” i „odbiorcach” odruch wymiotny, bądź irytujący. Nie uwzględniłem też zapachów niszowych, gdzie za 50ml przyjdzie zapłacić nawet od 500 zeta i więcej.


Te ostatnie czasem z ciekawości próbowałem i to, co przychodzi mi do głowy to „dziwaczność” otoczona nimbem wyjątkowości. Ja tego w każdym razie nie łykam...

Zdaję sobie sprawę, że wymienione poniżej wonie, „spece” określą jako „banalne” i  bezczelnie „meanstreamowe”, ale mam to w dupie, bo częściej dostaję komplementy za Azzaro Chrome, niż za uważanego za świętego Gucci Pour Homme. Żeby być precyzyjnym, za Gucciego byłem wyłącznie łajany, że śmierdzę jak dębowa trumna ołtarzu...
Więc nie przejmuję się krytyką osób, dla których wyznacznikiem jakości perfum jest ich dziwaczność. Niech się onanizują biografiami perfumiarzy.

A teraz konkrety:

Azzaro Chrome/ Azzaro Chrome Legend


 Zapach dość popularny, ale mimo swoich lat, chętnie odbierany przez kobiety. Aromatyczny, elegancki i lekki. Bardzo dobry na co dzień do biura, na upały, ale do marynarki też się nada. Chrome ma już prawie dwadzieścia lat, a nadal sprzedaje się jak ciepłe bułki. Tak, jak VW garbus. Azzaro Chrome jest upichcony na szybko, jest niedrogi, a dziewczynom stawia sutki jak lodowaty prysznic.
Trwałość bardzo dobra a cena stosunkowo śmieszna. Zwłaszcza w sklepach online. Polecam.

 Yves Saint Laurent L’Homme 


Mój ulubiony, ale w wersji EDT (woda toaletowa). 
Bardzo uniwersalny zapach z delikatnie napierdzielającą nutą imbirową. Gdybym miał go krótko scharakteryzować, napisałbym – subtelny, elegancki i uwodzicielski. O! napisałem J
Na mnie bardzo trwały i choć nie należy do zapachów najtańszych, polecam go, bo to prawdziwy "dawca komplementów", w dodatku świetnie się w nim czuję. Dla mojej skóry jest jak garnitur szyty na miarę przez krawca YSL.
Obiecałem sobie, że w trumnie też będę nim pachniał…


Jego wieczorowa wersja (La Nuit de L’Homme) od lat jest na liście zapachów najbardziej przyciągających kobiety. Jeśli więc zostałeś obdarzony urodą Quasimodo, będziesz rwał laski jak ruski dentysta siekacze. Żartowałem oczywiście J

Kenzo Pour Homme


Zapach ciepłej, morskiej plaży zaklęty w atomizerze. Nawet w gumofilcach, stojąc na pryzmie obornika, dzięki magii Kenzo teleportujesz się wprost na rozgrzany piasek karaibskiej plaży.
Pachnidło niegdyś popularne, potem jakby ucichł, więc jest szansa na indywidualizm. Japońcy stworzyli genialną kompozycję i jak widać ponadczasową. 
Jeden z niewielu zapachów, dzięki którym nawet w upale czuję się, jakby właśnie wychodził spod prysznica. Kenzo PH pomimo morskiego charakteru jest zapachem całorocznym, choć wolę go nosić wiosną i latem. Trwałość nieziemska…

Dolce&Gabbana Pour Homme 


Nieprzemijająca klasyka i raczej dla tych, którzy okres trądziku mają już za sobą. Jak dotąd, firmie D&G nic lepszego nie udało się stworzyć. Elegancja i męski sznyt w stylu współczesnym. Taki jest ten zapach. Mimo wielu jego „poprawionych” wersji każda z nich na szczęście nie zgubiła charakteru pierwowzoru (tego z chamską naklejką na flakonie).
D&G nie wydziera się w stylu – Ludzie!!! Kur**! Tu jestem i zajebiście pachnę!!!
D&G jest trwały i dyskretnie „donośny”. Używając tej wody, zostaniesz zapamiętany, jako - "kim jest ten cichy i elegancko pachnący człowiek pod ścianą?". I o to chodzi…

I na koniec coś mocniejszego. Na chłodne wieczory, ale i na randki.
Mógłbym pójść na łatwiznę i wyjechać z Paco Rabanne 1 Million, ale postanowiłem zaproponować coś, co poprzez pozorną prostotę wyróżni was z tłumu i zaczaruje wasze kobiety.
Kurtyna…

Yves Saint Laurent – Rive Gauche


Rive Gauche to bezkompromisowa męskość, a w zasadzie samczość w atawistycznym wręcz stylu, choć we współczesnej odsłonie. Mimo zamierzonego oldschool'u nie wali dziadem.
Kojarzy mi się z zapachem faceta, który wyszedł właśnie z łazienki po porannym goleniu. Zapach gładko ogolonej, wilgotnej jeszcze męskiej skóry, z resztkami pianki do golenia tu i ówdzie, połączonej z zapachem mydła i wyciągiem z pobudzonego samca. Rive Gauche to zapachowy mocarz, dlatego trzeba uważać z aplikacją, żeby nie przesadzić i pachnieć jak fryzjer spod Zambrowa po pracowitej dniówce.
Trwałość i projekcja dwudniowa. Oczarował mnie niskim "głosem" i szorstką osobowością. Zdecydowanie nie dla "mientkich" chłoptasi spędzających wolny czas w solarium, albo u kosmetyczki.
Jeśli dodam, że kobietom się podoba, to powiem naprawdę niewiele.
Uwaga! Na powyższej ilustracji umieściłem dwie wersje zapachu. Ta z prawej w zasadzie zniknęła z rynku, ale ze względu na „odrastającą” popularność, YSL wypuścił wersję w bardziej wymyślnym flakonie. Niełatwo go dostać, ale wierzcie mi, że warto poszukać...


O zapachach mógłbym pisać bez końca, ale skoro miało być ich pięć, jest pięć. Oczywiście, mój wybór nie musi pokrywać się z waszym, ale próbowałem pomóc. Wybrałem zapachy dobre i bezpieczne.
Bezpieczne, bo ryzyko, że po użyciu któregoś z nich twoja kobieta, zamiast cię przytulić, zwymiotuje na spodnie jest praktycznie zerowe. 


I jeszcze jedna uwaga. Jeśli odwiedzacie perfumerie, nie testujcie perfum na blotterze (paski papieru), tylko na własnej skórze. Tylko wtedy dowiecie się, jak dany zapach współpracuje z waszym ciałem.


I to wszystko na dziś. Mam nadzieję, że choć troszkę pomogłem. Przynajmniej się starałem. 
Job done. Idę zaparzyć sobie kawy... 

Brody rządzą, albo detronizacja męskich pip...

...czyli mężczyzna powstaje z klęczek



Tak przynajmniej ogłosiły liczące się światowe pisma śledzące trendy w modzie.
W sumie woda na mój młyn, bo brodę noszę jeszcze od czasów liceum. I nagle, przypadkiem stałem się modny :)
Nie żal mi metroseksualistów. 


Widok nażelowanej, zniewieściałej pipy z ogórkami na oczach i chodem Angeliny Jollie, był policzkiem we wszystko, co samcze. Zarost na facecie od początku dziejów ludzkości był jego sygnaturą. Ufam, że czas panowania  metroseksów zostanie potraktowany jako wypadek przy pracy i że wszyscy o tej plamie na honorze męskiego rodu zapomną.
Wracając do meritum...
Nowy trend został ochrzczony jako „Lumbersexual”, i ma oznaczać modę na faceta w stylu drwala. Raczej nie polskiego, bo ten jest bardziej "Gumofilc-sexual" jako że występuje w czapce uszance, kufajce i gumiakach.  Prawdopodobnie miano na myśli drwala kanadyjskiego.  

Z rudą brodą, flanelową koszulą w kratę,  silnego jak tur, żującego pszczoły, biorący kobietę od tyłu bez zdejmowania spodni, głośno bekającego po obiedzie i plującego testosteronem.
Takie miałem pierwsze skojarzenie, rozszyfrowując nazwę, choć zdaję sobie sprawę, że obraz, jaki mi się pojawił był zbyt dosłowny. Kiedy obejrzałem stosowne zdjęcia będące ilustracją tego stylu, okazało się, że z drwala wzięto tylko brodę i koszulę w kratę. Sam testosteron ciężko jest sfotografować, bo hormony są malutkie...
W każdym razie coś jest na rzeczy, bo pomijając medialny szum dotyczący nowego, „kudłatego trendu”. od dłuższego czasu zauważam, że wiele znanych postaci ze świata rozrywki odłożyło maszynki do golenia głęboko do szuflady. Większości z nich wyszło to na dobre, mimo że  przedtem było w zasadzie doskonale. Cóż, przystojnemu we wszystkim ładnie :)

Jako długoletni nosiciel zarostu chciałbym na szybko podzielić się swoim doświadczeniem na polu  męskiego owłosienia, oraz pozwolę sobie na parę spostrzeżeń i rad.
Zanim do tego przystąpię, w sposób ekspresowy omówię podstawowe style zarostu, bo jest w czym wybierać. 
No to jedziemy...

"Apostoł" - bardzo wymagający typ. Najlepiej prezentuje się przy gęstym włosiu. Szampon i szczotka w ciągłym użyciu. Inaczej, nie bądźmy zdziwieni, kiedy z naszej imponującej brody zaczną wylatywać mole...


"Hipster" -  to samo co apostoł, plus pomada i dodatkowy czas na  modelowanie. Na warszawskim Placu Zbawiciela z pewnością wzbudzi podziw. Mnie też się podoba, choć z powodu deficytu włosów na mojej głowie, dla mnie raczej nieosiągalny. Dla smakoszy...


"Nobliwy jeż" - mój typ. Policzkami można szlifować granitowe nagrobki. Niezwykle ostry, kłujący zarost, w dodatku wymaga codziennego trymowania, za to całość nie deformuje rysów twarzy. Wymaga raczej gęstego zarostu, żeby nie wyglądać jak zaniedbana, biurowa opuncja. Partner z zarostem tego typu, jest idealny dla pań z inklinacjami do sado-maso... :)


"Docent" - broda zwana  często łopatką, a czasem "kaczym kuprem". Posiadanie jej nie zwalnia od używania maszynki do golenia. Jesteśmy brodaci, ale nie do końca...


"D'Artagnan" -  popularny wśród gwiazd Hollywood. W zasadzie to samo co "Docent", choć mniej wymagająca co do gęstości włosa. 




"Bosman" - tego nie rozumiem, ale wrzucam, bo występuje w przyrodzie. Podobno nie zna życia, kto nie służył w marynarce, a ja z zasady nie noszę marynarek...


I na koniec - "Minimalizm ekstremalny" - ten rodzaj zarostu, w rzeczywistości jest niepozornym  pierdem. Taki żart może wyhodować sobie każdy, ale musi mieć świadomość, że czesać tego raczej nie będzie. Ciemny włos pożądany, żeby był zauważony. Brodę mam, ale nie mam...


A teraz wracamy do meritum...

 Po pierwsze, jeśli decydujesz się zapuścić zarost, zapomnij o tym, że zaoszczędzisz czas na codziennym goleniu. Owszem, na samym początku, kiedy zaledwie „kiełkujesz”, tak. Kiedy broda zaczyna żyć własnym życiem, kończy się czas beztroski. Ty nią rządzisz. Ty trzymasz lejce.
Jeśli chcesz wyglądać schludnie, a przecież chcesz, praktycznie codziennie będziesz ją strzygł, formował, czesał, no i oczywiście mył. Nie licz na to, że twoja kobieta namiętnie cię pocałuje, kiedy z wąsa zwisać ci będzie makaron z wczorajszej pomidorowej. 
Przy gęstym i szybko rosnącym zaroście, tygodniowa przerwa w pielęgnacji spowoduje, że zaczniesz przypominać żula, a potem Zeusa...


Broda i wąsy to taki żywopłot, który trzeba regularnie strzyc, zanim przypadkowi przechodnie z troską w oczach nie zaczną ci wkładać dwudziestogroszówek do dłoni. Brad Pitt jest dobrym przykładem, jak wygląda broda puszczona bez "smyczy"...


Po drugie, prawdą jest, że zarost dodaje facetowi spory procent męskości, ale może się okazać, że poruszamy się jak ciota, kolekcjonujemy pluszowe misie, a filiżankę trzymamy z dumnie uniesionym małym paluszkiem, trzepocąc przy tym filuternie rzęsami. Wtedy nawet z zarostem będziesz tylko pipą z zarostem. Pisząc to, przed oczami mam Nathana Lane'a z „Klatki dla ptaków” ale z brodą…


Po trzecie, jeśli matka natura w swej niełaskawości, albo dla żartu poskąpiła ci gęstego włosia, po prostu daj sobie spokój z zapuszczaniem brody.


Taka przypomina rozsypany szczypior i jest jak transparent z napisem – „Mam niedobór testosteronu”. Kirk Hammett z brwiami pod nosem i dziwnym pierdem pod brodą tego nie wie, ale wybaczam, bo świetnie gra na gitarze.


Po czwarte, skoro zdecydowałeś się zapuścić brodę, zastanów się najpierw, jaki styl będzie współpracował z twoją twarzą-nosicielką. Jeśli masz twarz okrągłą i wyhodujesz sobie brodę typu rozczochrany Wiking, albo poranny Hagrid. Będziesz bardziej okrągły, niż w jesteś, a z czasem wręcz elipsoidalny...


…natomiast przy twarzy chudej i mocno pociągłej, zapuszczenie brody typu Brad Pitt spowoduje, że będziesz wyglądał jak koza. Chcesz wyglądać jak koza?


Noszenie brody ma także swoje plusy. I to niemało...
  •  Komary mają mocno utrudniony dostęp do całej twarzy, dlatego latem na Mazurach kontrolujemy jedynie jej górną połowę...
  •  Jeśli jesteś łysy, mając brodę będziesz tylko w połowie łysy 
  •  Nosząc brodę, od nosa w dół możesz pozwolić sobie na pryszcze i wągry, których i tak nikt nie zobaczy.
  •  Problem tak zwanego „podwójnego podbródka” ciebie nie dotyczy.
  • Kiedy używasz wód toaletowych, trwają na tobie dłużej, niż na twoich „gołych” kolegach.
  •  Dzięki brodzie jesteś bardziej męski niż bez.
  •  Odpowiednio dobrany zarost skoryguje kształt twojej twarzy, bez konieczności korzystania z usług chirurga plastycznego.
  •  Broda to nie tatuaż. Kiedy nam się znudzi, zawsze możemy się jej w bezbolesny i błyskawiczny sposób pozbyć. Proces ten jest odwracalny, choć golenie zarostu trwa znacznie krócej, niż ponowne jego zapuszczanie.
  • Wiele kobiet lubi "szorstkich" facetów... :)


Podsumowując, noszenie zarostu ma więcej plusów niż minusów. Wbrew opiniom wygłaszanym głównie przez tych, którym natura poskąpiła zarostu, zadbana broda nie wyjdzie z mody, szczególnie w Afganistanie. Talibowie bardzo o to dbają. A jeśli dodam fakt, że sam Jezus Chrystus ją nosił ponad  dwa tysiące lat temu, ciężko będzie.walczyć z brodaczami...

Aha. I jeszcze jedna uwaga...


Polak lubi "ten perfum"…


Czyli - walić czy pachnieć?



Nie piszę tu o przeciętnym Polaku, który jak powszechnie wiadomo, pachnie „naturalnie”, tzn. męskim piżmem.
Kto często podróżuje miejską komunikacją, ten wie, że „nuty głowy” przeciętnego Polaka emitują zapach potu spod pach, woń łojotoku i wyciąg codziennego znoju.


W „nutach bazy” natomiast znajdziemy bukiet przepoconych i obficie zlanych dawno zapomnianym moczem poliestrowych majtek, oraz skarpet w stanie permanentnej erekcji, pranych równie często, jak często zakwita kwiat paproci.



Ale ja nie o tym. Ja o tych, którzy chcąc zmienić wizerunek śmierdzącego Polaka, chcą pachnieć światowo. To prawda, od dłuższego czasu obserwuję ten trend i napełnia me serce radością.
Jako że zapachy są jednym z moich hobby (jestem dumnym właścicielem około 200 flakonów ukochanych zapachów), siłą rzeczy obserwuję pęd młodych ku zagranicznym pachnidłom. W czasie tego procesu namnożyły się w necie przeróżne fora dotyczące perfum i wód toaletowych, a wraz z nimi wyrosła kadra „specjalistów” dewiantów. Cudzysłów do specjalistów dodałem nieprzypadkowo, bo moim skromnym zdaniem, można być specjalistą od komponowania perfum, ale ich ocena jest sprawą indywidualną. Przy okazji zauważyłem dość niepokojący trend. Irracjonalne parcie na zapachy, które najpiękniejsze lata miały w czasach, kiedy wraz z kolegami z podwórka strzelałem z procy do pterodaktyli, a brontozaurom wykradałem jajka.


Czytając posty na tych forach, zacząłem rumienić się ze wstydu, że w mojej kolekcji posiadam zapachy młodsze ode mnie.
Perfumeryjna "elita" wiedziała najlepiej, jak powinien pachnieć Polak, i jakie zapachy uchodzą za najlepsze. Wiecie jak?
Ujmę to obrazowo. Tak...


Najważniejszy parametr – moc, moc i jeszcze raz moc. No i trwałość.
Dobry zapach ma trwać od rana do rana i wytrzymać co najmniej dwa prysznice.
Jak Polak nie może czegoś ściągnąć z netu za friko i musi płacić, to musi to być, duże, ciężkie, mocne, albo wszystko razem.
Lekkość i subtelność jest dla pedałów. Nuty ozonowe i wodne to samo zło. Liczy się kadzidło i mrok.
Drugi parametr – kompozycja. Ma być wyrazista i wyróżniać nas z tłumu. Nie ma znaczenia, że  używanie takiego zapachu w ciągu dnia, jest jak wypad we fraku i cylindrze do warzywniaka.
Oba powyższe warunki (z pewnymi wyjątkami) spełniają zapachy z lat 70’ i 80’. To, że walą Gomułką lub wczesnym Gierkiem nie jest żadną przeszkodą. 
Miłośnicy tych zapachów jak mantrę powtarzają – „wtedy to robiono piękne zapachy” i z obrzydzeniem patrzą na współczesne flakony nie szczędząc im krytyki. Wyznawcom stylu Blake Carrington/ Burt Reynolds nie przeszkadza, że do biura zlewają się wodami wieczorowymi, którym bliżej na bal sylwestrowy z I sekretarzem, niż na wypad do osiedlowego sklepu po kartofle.


Zapachy/śmierdziele, które od lat zajmują czołowe miejsca wśród braci perfumeryjnych.
Moim zdaniem, do każdego z poniższych zapachów,  jako bonus powinno się dodawać garnitur bistorowy w kolorze brązu, pokaźny sygnet w rodzaju „landryna”, baczki tzw. pekaesy,  zestaw włosów na klatę wraz z tubką kleju i kolekcję płyt Toma Jones’a.



A teraz poznajcie debeściaków...

YSL Kouros – Prawdziwy cesarz śmierdzieli. Jestem w posiadaniu flakonu, ale nigdy nie odważyłem się go użyć poza domem i w gronie znajomych.


 Kiedy spryskuję nim nadgarstek, a przypadkiem ktoś wpadnie, czuję jakbym został przyłapany na masturbacji…


Givenchy Gentleman –  ma wszystko to, co pokochałby Blake Carrington. Barok w rozkwicie...



Azzaro Pour Homme – jak wyżej, choć uwspółcześniona wersja bardziej słabowita. Ale i tak znakomicie teleportuje do czasów Jerzego Połomskiego w okresie rozkwitu kariery...



Paco Rabanne Pour Homme –  Burt Reynolds w płynie. Czując Paco PH, odruchowo rozglądam się za moim dziadkiem, który zabierze mnie na lody...



Uczciwość nakazuje mi wrzucić Fahrenheita Diora, bo zapach jak najbardziej z lat minionych, tyle że jakby wcale się nie zestarzał i nie przypomina trupa w stylu powyższych. Poza tym kocham go i teraz trochę głupio...


Jako od urodzenia gadatliwy, często zabierałem na forach głos i błagałem, żeby nie przesadzali, i że współczesne zapachy nie zabijają. W dodatku sprzedają się świetnie, co świadczy o tym, że po prostu muszą się ludziom podobać i tyle.
Wytłumaczenie było proste – popularne wody to plebejski mainstream dla prostaków, którzy się nie znają, a to, że świetnie się sprzedają, to wyłącznie zasługa reklamy.
Trudno było dyskutować z mędrcami, którzy ciągle w dyskusjach i opisach używali wkurzającego zwrotu „ten perfum”.
Może wkurzyć? Może…  


Pewnego dnia mieli mnie dość i wywalili z forum. I ch… I cześć… :)

Był taki wątek (a może nadal jest), „Najczęściej chwalone zapachy”, albo jakoś tak. W rezultacie okazywało się, że otoczenie preferuje właśnie te lżejsze, prostsze  i współczesne. Jako że to kobiety najczęściej chwaliły pachnidła na bliskich sobie forumowiczach, kwitowano to tezą, że kobiety nie mają pojęcia o męskich zapach i o zapachach w ogóle, i żeby się tymi opiniami nie przejmować. 

Kobieta to stwór subtelny i delikatny, dlatego twierdziłem, że jest wręcz odwrotnie, ale zduszono mój krzyk. Chamy jedne... :)
Kiedy pisałem, żeby zapachów używać troszkę oszczędniej, bo w końcu facet zlany od stóp do głów Kourosem jest równie groźny dla otoczenia jak gaz musztardowy we francuskich  okopach, twierdzono, że nikt im nie zabroni zlewać się zapachem, jak chcą. Bogatemu wolno. A co?

Wtedy doszło do mnie, jak bardzo zacofanym krajem jest Polska. Niekończąca się pogoń za zachodnią Europą, wszystkie powstania, wojny i okupacje wyżłobiły ogromne bruzdy w naszych mózgach, a może nawet w DNA.


 I że trzeba będzie ogromnego pługu, żeby te bruzdy zaorać. Nauczyliśmy się używać noża i widelca, nauczymy się pachnieć. I przyjdzie dzień, gdy młody chłopak, w słoneczny, letni dzień nie będzie pachniał jak bogaty, stary Arab na drugi dzień po Ramadanie...




Lekkie, wakacyjne opowiadanko...

  Kończę nową książkę i w ramach odpoczynku od niej, wyskrobałem opowiadanie. Może komuś dobrze zrobi na głowę, może kogoś zrelaksuje, a nie...

Najchętniej czytane