Ale chamstwo...


Ledwo skończyły się wakacje, z letnich butów zdarza mi się jeszcze wytrzepać piach z bałtyckich plaż, a jutro Święto Zmarłych. Dlaczego czas tak nie zapierdzielał, kiedy miałem dwanaście lat?

i to by było tyle na dziś...

Mały Książe, fejs i oswojenie...


- Chciałbym zaprosić cię do znajomych na fejsie - zaproponował Mały Książę.
- Dlaczego akurat mnie? - zapytał lis

- Wydajesz się kimś wyjątkowym i masz zajebistego avatara... 
- No nie wiem. W sumie prawie mnie nie znasz - odparł lis. - Nie jestem oswojony. 
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: - Co znaczy "oswojony"? 
- Nie jesteś tutejszy. Ty masz swoich znajomych, ja mam swoich - powiedział lis. - Czego szukasz?

- Szukam przyjaciół. Muszę sobie podkręcić statystyki. Co znaczy "oswoić"? 
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - "Oswoić" znaczy "stworzyć więzy". 
- Stworzyć więzy? 
- Oczywiście - powiedział lis. – Teraz, na moim monitorze,  jesteś dla mnie tylko małym avatarem, podobnym do stu tysięcy małych avatarów. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko avatarem, podobnym do stu tysięcy innych avatarów przelatujących po fejsie. Może po prostu lubisz kolekcjonować znajomych tylko dla ich liczby, może nie... Lecz kiedy klikniesz na mój avatar, wejdziesz głębiej w moją prywatność, za każdym kliknięciem myszy zacznę być dla ciebie kimś więcej...

- Poznaje się tylko to, co sie oswoi - powiedział lis. - Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Bezmyślnie klikają myszami i zapraszają kogokolwiek, a po pewnym czasie, nawet nie wiedzą, kim są te osoby na ich profilu. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie! 
- A jak się to robi? - spytał Mały Książę. 
- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku napiszesz do mnie prywatną wiadomość. Nic specjalnego. Może napisać, że mam fajnego avatara. Będę „spoglądać” na ciebie kątem oka, a ty nic nie „powiesz”. Lecz każdego dnia będziesz mógł pisać więcej i więcej i będziesz mógł sięgać coraz głębiej w moją prywatność. A ja, kiedy poczuję, że ci na mnie zależy, będę udostępniał jej więcej i więcej, aż pewnego dnia wejdziemy na czat...
A jeśli poczuję takie miłe ukłucie, i to, że naprawdę zależy ci właśnie na mnie i mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie. A wtedy, jeśli los tak sprawi, pewnego dnia, będziemy mogli zmienić status związku na naszych profilach.
 Tylko pamiętaj o jednej, ważnej rzeczy –  kiedy to zrobisz,  stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś...


Grand Finale, czyli - Teraz Polska


Polska kuchnia słoikowa, czyli:
Jest taki wiatr, co pupę mężczyzny rozchyla. Jest taki wiatr...



Po wcześniejszych próbach z kuchniami „trzeciego świata” wróciłem do źródeł, czyli do bliskiej naszemu sercu kuchni polskiej. Oczywiście, w jej dość okrojonej, słoikowej formy, czyli do gotowych przetworów jakie trafiły na półki brytyjskich sklepów.
 Na początku byłem bardzo ucieszony tym, że dzięki importowi polskich produktów pokażemy Brytolom jak smakuje prawdziwe żarcie. Niestety. Nie pokażemy. I znów wyjdziemy na nieokrzesanych barbarzyńców i pożeraczy łabędzi.
Dzięki próbom organoleptycznym doszedłem do paru wniosków, którymi chciałbym się podzielić. Na przykład taki, że większość mięsnych produktów mogłaby z powodzeniem stać w sklepach dla wegetarian. 

Pięknie wypchany soczystym mięsem gołąbek na etykiecie to zwykła ściema. Po wywleczeniu ze słoika paru smętnych, kapuścianych papci oblepionych tłustą mazią, wewnątrz których zdarzy się napotkać ziarna równie smętnego i szarego ryżu, znalezienie śladów mięsa będzie równie pracochłonne, co mało skuteczne. Generalnie panuje zasada „czopa” i sosu -  koniecznie pomidorowego. Czop, to to, co zobaczymy zaraz po otwarciu słoika. Jest to biała masa łoju, który jest jakby grą wstępną do pochowanych po nią kulinarnych rozkoszy. A sos pomidorowy? Jest pomidorowy, bo gdyby takim nie był, wyglądałby jak katar z nosa… Zresztą, nazwa pomidorowy jest trochę na wyrost, bo wszystkie napotkane przeze mnie słoiki miały kolor bardziej cegły, niż pomidora, a w smaku, kolorze i konsystencji bardziej przypominają nawierzchnię kortu tenisowego, którą kiedyś udało mi się posmakować.

Ogólnie rzecz biorąc, trwa pewna gra pomiędzy producentami a klientami tej smutnej karmy. Zauważcie, że większość produktów ma w nazwie np. „Smalec domowy”, „wiejski”, „Staropolski” czy - „Jak u mamy” (mamy powinny złożyć pozew do sądu o zniesławienie), w celu poruszenia naszej wyobraźni i tęsknot za wspaniałym, sielskim,  wiejskim obiadem. My tymczasem spożywając to, mimo, że staramy się bardzo, gramy jakby w kolejnej części filmu „Oszukać przeznaczenie”. 
Dla miłośników ekstremy mogę śmiało polecić słoik fasolki po bretońsku, która, mimo iż nie posiada, zadeklarowanego boczku i kiełbasy, za to spożyta przed snem, doskonale przedmuchuje jelita i zapewnia „Złoty Sen Artylerzysty”. 
Skutkiem ubocznym będą pożółkłe firanki, podarte tapety, kanarek w traumie, po której już nigdy nie zaśpiewa, skulona żona śpiąca na podłodze w przedpokoju i z lekkimi poparzeniami skóry jak po iperycie, oraz drzewo wiśni w ogrodzie, które nie wypuści pączków przez najbliższe trzy lata…


O ile szukanie mięsa lub wędlin w bigosie czy fasolce jest czymś z gruntu irracjonalnym, sięgnąłem po dania typowo mięsne, takie jak klopsiki w sosie wiadomo jakim, i gulasz z kaszą, który w rezultacie okazał się kaszą z gulaszem. Klopsiki okazały się dość dziwne, bo niby mięsne, ale podrzucone w górę zachowywały się jak pierwszy człowiek na Księżycu. Jakby rządziły nimi odmienne niż na Ziemi prawa ciążenia. Po spenetrowaniu ich wnętrza, stwierdziłem przewagę grysiku nad mięsem, i znowu dostałem gola. O gulaszu wolę nie pisać, bo do dziś jest mi przykro z jego powodu. Dowiedziałem się z niego tyle, że podgardle i łój to też mięso. Po zebraniu wszystkich dowodów stwierdzam, że najkosztowniejszym elementem gotowego przetworu, dla producenta jest z pewnością słoik.

 Myślę, że producenci tych wyrobów powinni rozważyć ich sprzedaż Amerykanom do Guantanamo w celu uzyskiwania zeznań metodami humanitarnymi. Choć z drugiej strony, to chyba przesadziłem z tym humanitaryzmem.
Odstawiłem więc słoiki i wziąłem się za utylizację wędlin paczkowanych. Na początek wziąłem coś, czego z pozoru nie da się oszukać – polędwicę (a jakże) Sopocką. Polskie polędwice to z reguły Sopockie, czego nie rozumiem, i chyba w tej niewiedzy umrę. Polędwicy spieprzyć się nie da. Ze starannie zgrzanej folii uśmiecha się do mnie kawałek czystego, najprzedniejszego mięcha. Tak naprawdę, uśmiechał się do mnie do momentu rozdarcia folii. Okazało się, że po zderzeniu z ziemską atmosferą, polędwica najpierw długo wypuszczała podejrzane soki, a potem marniała w oczach. Stałem, patrzyłem i miałem łzy w oczach. Zupełnie, jakbym patrzył na umierającego ET… Potem było już tylko gorzej. Zasychała w oczach, a ja nic nie mogłem zrobić. Szkoda, że producent nie napisał, że jest to produkt do natychmiastowego spożycia. Potem eksperymentowałem z innymi, mniej szlachetnymi wędlinami, ale rezultaty były równie zatrważające. Na przykład parówka zwana kiełbasą parówkową, w ziemskiej atmosferze, z jędrnej jasnej kiełbaski zmienia barwę oraz wiotkość i przypomina przyrodzenie martwego Nigeryjczyka. I  jakoś głupio mi wkładać to do ust. O salcesonie nie chcę już wspominać, bo to w zasadzie materiał dla studentów weterynarii, medycyny sądowej i ogólnie dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach.Co robię, żeby zabić głód? Głównie jaram i zapycham się czym popadnie. W trakcie zapychania, modlę się o przeżycie i nadal testuję, choć żołądek powoli mówi dość i czasem słyszę, jak się żarliwie modli. Niestety, jestem niepoprawnym optymistą i nadal liczę na cud. Ostatnio znowu dałem się skusić na produkt o nazwie „Szynka szwagra”. Przy próbie skonsumowania tego wodnowłóknistego czegoś pomyślałem, że gdyby trafił mi się taki szwagier, to wolałbym, żeby zajmował się repasacją pończoch zamiast wędliniarstwem.  Kończąc, życzę producentom przetworów, żeby do końca życia i do trzeciego pokolenia musieli jeść wyłącznie swoje wyroby, i żeby w promieniu stu mil nie mieli ani apteki ani czynnej toalety, a jeśli już taką znajdą, to żeby nie było w niej papieru. Amen...




Gorzki łyk egzotyki...

...czyli, kulinarnych przygód część druga...


Po opisywanych ostatnio przeze mnie bezskutecznych próbach ukochania kuchni brytyjskiej,  i zanim nie sięgnąłem po sprawdzoną kuchnię polską w wersji turystycznej (słoik, puszka, mrożonka), niezniechęcony porażkami, postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę i zaczerpnąć z przebogatych ofert kuchni świata, o których w Polsce mogłem jedynie pomarzyć. 


Niestety, początkowy entuzjazm z czasem gasł, bo okazało się, że londyńską gastronomię zdominowali mieszkańcy Półwyspu Indyjskiego i Chin, a ich oferta jest w zasadzie bardzo skromna, za to składa się z przeróżnych wariacji. Wariacje dotyczą głównie nazw i stopnia palenia jamy gębowej. A może taki już ze mnie nieczuły cham?
Na początek zająłem się indyjskimi wariacjami na temat kurczaka, bo owiec, krewetek i innego robactwa nie toleruję nawet pijany do nieprzytomności. Zacząłem od najpopularniejszego chyba dania Tikka Massala, po nim Tandoori, Biryani, Madras, i jeszcze parę pochodnych. Odkryłem, że o dziwo – wszystko smakuje tak samo, tylko różni się ostrością, a czasem kolorem zołzy, czyli brunatnej wodnistej mazi symulującej sos. Przekonałem się też o tym, że czego, jak czego, ale przypraw Indianie nie żałują. Jeszcze przez parę dni od zjedzenia odbijało mi się kolendrą i gałką muszkatołową i kuminem (nie mylić z kminkiem).

Indianie tak bardzo pokochali ten zestaw, że pakują go nawet do lodów, o czym mogłem się niedawno nie bez obrzydzenia przekonać. Od tego czasu, uważnie studiuję skład potrawy przed zjedzeniem i kiedyś nawet udało mi się znaleźć jakiś deser pozbawiony tej mieszanki. Były to białe kule o smaku mąki z cukrem, zanurzone w wodzie z cukrem. Ohyda. Przyznam, że od indyjskiej kuchni oczekiwałem więcej, ale teraz przynajmniej wiem, co to jest „indyjski oddech” i „hinduski bąk”. Podróże wszak kształcą.
Następnym etapem była kuchnia chińska. Tak jak kuchnia indyjska, kuchnia chińska na emigracji występuje w stopniu okrojonym.  

Chińczycy kochają olej. Tak bardzo, że sprzedawca najczęściej wyłania się z kłębów pary, jaka zasnuwa pomieszczenie kuchenne, a nasze ubrania swoim zapachem, jeszcze długo będą przypominały o naszej wizycie w chińskim „tejkełeju”. Do wrzącego oleju wrzucają wszystko, co ludzie lubią, żeby tam wrzucać. A ludzie lubią przeważnie udka i skrzydełka kurczaków… I na ostro. Oprócz tego, występują jeszcze słynne sajgonki, ze względów ekonomicznych wypełnione jakimś zielskiem, które mi akurat smakują jak stary, zużyty siennik i do tego niepokojąco trzeszczą pod zębami. W supermarketach występuje też danie XXX - lo mein, gdzie XXX to jakiś kawałek mięsa typu kurczak albo wołowina w stopniu śladowym, a lo mein to makaron plus woda z sosem sojowym i łyk egzotyki, czyli pędzik bambusa oraz parę sztuk kiełków sojowych. Wcale się nie zdziwię, jeśli kiedyś chińska ambasada wystosuje notę protestacyjną przeciwko barbarzyńskiemu  traktowaniu ich kuchni.

Na koniec, dla ludzi o mocnych nerwach  zostawiłem sobie kuchnię afrykańską. A w zasadzie sklepy z afrykańską żywnością. 

Z czystej ciekawości, bo przechadzając się londyńskimi ulicami, bardzo rzadko natrafiam na afrykańskie bary czy restauracje. Nie mam pojęcia dlaczego, bo mieszkańców Afryki tu w Londynie jest więcej, niż komarów na Mazurach w letni wieczór, ale faktem jest, że to chyba jedyne lokale (piszę o sklepach), które nie potrzebują reklamy. Dlaczego? Wystarczy zamknąć oczy (zwłaszcza w lipcowe gorące popołudnie), a nozdrza, niezawodnie  same powiodą nas do afrykańskiego sklepu. Ale najlepsze czeka nas w środku. Tak właśnie prawdopodobnie wyglądał gabinet doktora Frankensteina. Na półkach tajemnicze woreczki, w których spoczywają wysuszone na wiór doczesne zwłoki dziwnych ryb i robaków, a na podłodze walają się przedziwne warzywa, często o perwersyjnych kształtach. Stanąłem kiedyś przy sklepowym wieszaku, zdjąłem woreczek z czymś dziwnym, smutnym,  suchym,  z czułkami i kretyńskim wyrazem „twarzy”,  potrząsnąłem, i wtedy nieszczęsnym robakom powypadały wysuszone oczęta, zalegając smutno na dnie woreczka. 

Wiedziony ciekawością, zapytałem sprzedawcę, co to takiego i do czego to służy. Wymienił jakąś afrykańską nazwę i dodał, że służy to do zupy. Potem, na półce zauważyłem suszone głowy jakichś ryb. W Polsce, suszone głowy dorodnych ryb służą, jako trofea wędkarskie, ale tu? I znowu zapytałem, a lekko poirytowany już sprzedawca odparł, że z tego robi się zupę rybną… Pomyślałem wtedy, że Afrykanie bardzo lubią zupy…



I na tym zakończyłem moje poszukiwania. I tak bardzo zatęskniłem wtedy za soczystymi gołąbkami mojej mamy…

Niby kulinarny blog, ale nie…

Niezapomniana kuchnia Imperium...




Śledząc przeróżne strony blogerów, ich rankingi, doszedłem do wniosku, że najchętniej czytane są blogi kulinarne. W sumie dobrze, bo w dobie wtórnego analfabetyzmu, gdzie przeciętny Polak czyta rocznie parę etykiet na słoikach z pulpetami, treść biletu do kina i sms-y, czytanie kulinarnego bloga na temat wykwintnego tortu z pasztetowej i z poziomkami z boku podnosi poziom czytelnictwa wyżej, i pozwoli oddalić się od doganiających nas pod względem czytelnictwa Nepalczyków i mieszkańców Konga Tak się składa, że nie czuję się na siłach żeby barwnie i soczyście opisywać konsystencję bułki tartej czy dramatycznych zabiegów przy szybkim i sprawnym odwracaniu smażących się i skwierczących z bólu sznycli.
Nie jestem ani Okrasą, który bezdomnym proponuje prosty przepis na zupę z szyjek rakowych z truflami i mango z dodatkiem wina Château Mouton Rothschild, ani Makłowiczem, który od czasu do czasu wsiada do Jumbo Jeta, przelatuje tysiąc kilometrów tylko po to, żeby usiąść na jakiejś chybotliwej skałce i przy szalejącym huraganie na przemian z siekącym deszczem usiłującym usmażyć kaszankę z pomarańczami i dodatkiem miejscowego wina, a przy okazji opowiedzieć nam historię miejscowego młyna.
Dlatego skubnę ten temat ze strony przeciętnego konsumenta chcącego skorzystać z gotowych produktów. Tak się złożyło, że jedną piątą życia spędziłem w Londynie. Jak powszechnie wiadomo, Brytyjczycy mają takie samo pojęcie o gotowaniu, jak mieszkańcy Laosu o konstruowaniu sputników i stacji orbitalnych. Dość powiedzieć, że chyba każdy napotkany Francuz czy Włoch zapytany o kuchnię angielską reaguje najpierw niepohamowanym śmiechem, a następnie wymiotami. Ja podszedłem do zagadnienia poważniej i postanowiłem osobiście zbadać fenomen kuchni angielskiej. Kiedy skończyłem, zrozumiałem, dlaczego Wielka Brytania tak rzadko była napadana, a ostatni raz w całej historii zdarzyło się to chyba Wilhelmowi Zdobywcy w XI wieku, któremu po wyczerpaniu żarcia które zabrał ze sobą na wojnę pozostało tylko to angielskie. Krótko po tym zmarł, a pozostali przy życiu kompani pewnie bardzo mu tej szybkiej śmierci zazdrościli…
No dobra. A teraz do rzeczy.
Pamiętacie pewnie film „Upadek” z Michaelem Douglasem, kiedy Michael przy pomocy pistoletu maszynowego zamawia burgera w lokalu typu McDonald, a kiedy już go dostaje, patrzy na duże, barwne zdjęcie soczystego, pękatego od mięsa i warzyw soczystego burgera. Następnie wyciąga z pudełka swojego burgera, przypominającego małe, sprasowane coś i pyta sprzedawcę, czy z tym zdjęciem burgera na reklamie jest coś nie tak.

Jako, że jestem z natury leniwy i nie przepadam za gotowaniem, zmuszony jestem nierzadko dokarmiać się gotowymi przetworami, które wystarcza jedynie podgrzać. I ilekroć udaję się do sklepu i kupuję jakieś gotowe danie, prawie zawsze staje mi przed oczami scena z tego filmu. I wtedy tak bardzo brakuje mi pistoletu maszynowego.
Najgorsze, że przetestowałem już dziesiątki przeróżnych słoików i innych opakowań, i zamiast dać sobie spokój, ja nadal szukam kawałka mięsa w gulaszu, jak Indiana Jones Świętego Graala. Wiem, że gdzieś, pewnie przez przypadek albo niedbalstwo, ktoś wrzucił do słoikowego bigosu kawałek kiełbasy, lub solidny kawał mięsa do pizzy zamiast tradycyjnych już ścięgien lub tętnic świni czy krowy, i że ten słoik czeka gdzieś na mnie na jakiejś półce jakiegoś sklepu. Inaczej – boga nie ma.

Od razu oświadczam, że nie jestem hardcorowcem i „chińskie zupki” skreśliłem jeszcze w Polsce. Już ich same nazwy powodują u mnie skurcze jelit. Zupa kaczkowa, zupa buraczkowa (czytaj barszcz), a niedługo pojawią się pewnie zupki krowowe i rybowe – to nie może wzbudzać zaufania. W środku zawsze znajduje się trudny do rozbicia, kwadratowy makaron przypominający w dotyku i z wyglądu fragment drucianej wycieraczki, a w środku magiczny woreczek z solą i np. kurą w proszku. To znaczy jej chemicznym substytutem, takim jak np. dwupierdzian grochu w przypadku „zupy grochowowej”, czy nadtlenku kaczora w przypadku „zupy kaczkowej”.

Kiedy przyjechałem na Wyspy, postanowiłem, że nie po to jechałem tak daleko od domu, żeby obżerać się polskim jedzeniem. Dosyć się go najadłem przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Lubię „czerpać” z kuchni kraju, w jakim przebywam, bo to przecież istotna i pouczająca, a także nieodzowna część każdej obcej kultury. Owszem, można zamknąć się w czterech ścianach i ściskając w ręku kawałek toruńskiej oglądać teleexpress, ale czy wtedy, będziemy mogli powiedzieć po powrocie, jak żyje się w UK? Dlatego poprosiłem żołądek o wybaczenie i zacząłem czerpać z bogactw brytyjskiej kuchni. Jak się pewnie domyślacie, nie naczerpałem się za długo. Przy okazji zgłębiania sensu kuchni angielskiej dowiedziałem się, dlaczego przeciętny Anglik wygląda jak Wayne Rooney.


Bo on pięknie ucieleśnia smak i wykwintność tej kuchni. Jest dla mnie jej ikoną.

Kuchnię wyspiarską podzieliłem sobie na dwa działy – zapiekańce i kiełbasy. Nie wiem skąd się wzięła skłonność do zapiekania wszystkiego w cieście, ale widać, że to ich specjalność. Zapiekają zarówno roślinność jak i mięso i grzyby. Zapiekają na ostro, na kwaśno i na słodko. Ja zacząłem od mięsnego „paja” w kilkunastu odmianach. Zwiedziony zdjęciem na pudełku, gdzie rzeczony steak pie kusił przebogatym wnętrzem, z którego aż wyciekały kawały mięcha zanurzone w gęstym sosie, wsadziłem go do piekarnika i po ponad półgodzinnej obróbce termicznej otrzymałem płaskiego gniota o wymiarach krowiego placka i podobnym zapachu oraz konsystencji. Po przeprowadzeniu wstępnej inspekcji wnętrza placka, odkryłem parę kawałeczków mięsa i znaczną ilość brunatnej, wodnistej brei.


Było jeszcze parę innych prób z „pajami” z kurczakiem i grzybami, ale bez pozytywnych rezultatów.
Potem przyszła kolej na brytyjskie kiełbasy. Fenomenem tych kiełbas jest to, że występują w niezliczonej ilości odmian, a smakują tak samo. To znaczy – jak kompost. Wprawdzie kompostu nigdy nie próbowałem, ale mogę go sobie wyobrazić. Mimo, że dla urozmaicenia wrzucają w ten kompost różne, często dziwne dodatki jak na przykład jabłka, to siła kompostu jest tak ogromna, że jabłko choć teoretycznie gra jedną z głównych ról, w rzeczywistości pełni rolę statysty, ale za to występuje w napisach. Na etykiecie. Jedynym chyba wyjątkiem są kiełbaski chilli, które też smakują jak kompost, ale za to parzą w gębę. Lubię chilli, ale lubię czuć jego smak, a nie jedynie stan, jakbym przeżuwał opakowanie pinezek.



Aż dziwnym się wydaje fakt, że nikt tych kiełbas nie wędzi. Nie mam pojęcia, dlaczego. Może prawo tego zabrania, albo w trakcie wędzenia eksplodują? W każdym razie widać, że mają nadprodukcję tego kiełbasianego mięsa, bo sprzedają je luzem w szarych brykietach, albo obtaczają je w bułce tartej z jakimś ciastem i łojem i sprzedają w postaci brunatnych kul. Często występuje odmiana kul bez łoju, ale za to z jajkiem i oczywiście mięsem kiełbasianym.
W każdym razie, mimo moich najszczerszych chęci, po konsultacji z żołądkiem doszliśmy do wniosku, że podróże wprawdzie kształcą, ale nam wystarczy tej kulinarnej edukacji. Zwłaszcza, że zaczęła się systematyczna ekspansja naszych rodzimych produktów na Wyspach. Widząc szybko zapełniające się półki polskim żarciem w największych brytyjskich sklepach pomyślałem, że koniec moich mąk i poczułem to, co William Wallace, kiedy uniósł się katowski topór. I tak samo jak William, chciałem wykrzyknąć – Freeeedooom!



 A o tym, czy mój żołądek odnalazł spokój i ukojenie już niebawem…

Dzień pierwszy, czyli jakim strasznym człowiekiem jestem...

W zasadzie post ten powinienem był zatytułować tytułem pewnego filmu, ale jako że to pierwszy wpis, musiał być ten Dzień Pierwszy, dlatego stało się inaczej...
Tak się składa, że urodziłem się w czasach, w których moje dzieciństwo i dojrzewanie spędzałem w realiach paradoksów socjalizmu, dojrzewałem zaś i starzeję się i pewnie umrę, w okresie zgrzebnego, raczkującego kapitalizmu, o ile w międzyczasie Polska nie stanie się monarchią. Jestem z tego pokolenia, które miało jeszcze szansę załapania się na ostatni pociąg z napisem "nauka obsługi komputera dla starych debili" i choć nie każdy tą szansę wykorzystał, miałem to szczęście, że należałem do tych, którzy (z czystej ciekawości) przyłożyli się do zagadnienia i dzięki temu, udało mi się (jeszcze) nie skończyć w cuchnących łachmanach pod kościołem ze skrzypcami w dłoni i z kartką "zbieram na śniadanie" na piersi. I bardzo dobrze, bo na skrzypcach grać nie potrafię...
O ile z informatyką poszło mi całkiem nieźle, zupełnie nie poradziłem sobie z muzyką typu rap, techno, disco polo, kebabami warzywnymi, kiełbasą suchą krakowską z drobiu itp. Moje zwapniałe zwoje mózgowe nadal siedzą w czasach minionych, gdzie liczyło się tylko Led Zeppelin, Pink Floyd, Abba (Wiem. Dziwnie to wygląda pomiędzy Floydami a Van Halen, ale tak było),Van Halen i wędliny robione z prawdziwego mięsa bez radosnej informacji na opakowaniu o tym fakcie.
Staram się regularnie śledzić aktualności, trendy i ewolucję społeczną i z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że jestem homofobem (może niezupełnie, bo kto nie lubi popatrzeć na pieszczące się lesbijki? :) ), rasistą i bezbożnikiem, a ludzkiej empatii we mnie tyle, ile brudu za paznokciami królowej Elżbiety. Inaczej mówiąc, jestem konserwatywny jak ruska wojskowa konserwa dla sapera.
Świadomy swojego niedopasowania nie jestem nim jakoś specjalnie zmartwiony. W końcu łatwiej publicznie użalać się nad losem kilkudziesięcioletniego konia posyłanego do rzeźni (a gdzie niby mają go posyłać? Do hospicjum?), brać udział w szumnych manifestacjach na rzecz walki z homofobią, niż publicznie przyznać się, że jest się świnią i ostatnim chamem, nierozumiejącym, że świat idzie naprzód, a kto nie z nami, ten przeciwko nam. Przez moment zastanawiałem się nawet żeby spróbować złamać swoje zacofane myślenie i dać się ponieść temu patosowi, ale po tym, kiedy okazało się, że przywiązujący się do drzew "ekolodzy" mają na względzie nie działania na rzecz czystego środowiska a tylko postawienie przyszłych inwestorów pod ścianą i szantażem wyciskanie z nich kasy pomyślałem, że być może inne takie akcje społeczne sterowane są przez jakichś innych lobbystów. I wtedy chciało mi się rzygać.
I się wyrzyguję i wyrzygiwać będę. Tu. Na tym blogu. Ale nie tylko rzyganiem żyją tetrycy. Bo nawet rzyganie może się znudzić.
Dlatego zapraszam do odwiedzin i komentowania. Jestem przygotowany na wszelką ewentualność. Nawet jajka i pomidory przygotowałem, gdyby ktoś chciałby użyć argumentów nabiałowo-warzywnych, zamiast pisemnej polemiki.
No i dzień dobry... :)



Lekkie, wakacyjne opowiadanko...

  Kończę nową książkę i w ramach odpoczynku od niej, wyskrobałem opowiadanie. Może komuś dobrze zrobi na głowę, może kogoś zrelaksuje, a nie...

Najchętniej czytane